Historie rodzinne z fotografią w tle
TOAST ZA „BATOREGO”-wspomnienie starszego mechanika inż. Jana Mizgalskiego (fragm. 1)

Miałam ten przywilej wysłuchać i napisać reportaż o Świętej Pamięci Janie Mizgalskim, starszym mechaniku inżynierze z „Batorego”. To był wtedy jeszcze jeden z dwóch żyjących absolwentów Wyższej Szkoły Morskiej, którzy naukę rozpoczęli jeszcze w Tczewie, przed przeniesieniem uczelni do Gdyni w 1931 roku.

– Skąd wziął się w nas ten zew ku morzu? – zastanawia się pan Jan na głos. – Żartowaliśmy, że mama jest jak admirał, który wydaje rozkazy na krążowniku. Myślę, że wszystko zaczęło się od cichego marzenia matki. To ona śniła o dalekomorskich rejsach. Pamiętam nasz pierwszy letni piknik w Gdyni Orłowie, w 1924 roku. Potem już co roku, kiedy planowaliśmy kanikuły, musiało to być miejsce nad morzem.

Za namową mamy w 1936 roku rodzina przeniosła się na stałe do Gdyni.

W telegraficznym skrócie

Pan Jan pływał, od roku 1929 do 1977. Według książki żeglarskiej dokładnie przez trzydzieści cztery lata. Sześć lat zabrała mu wojna, a osiem komuniści, kiedy zwolnili go z pracy, bo do partii nie chciał się zapisać.

Przez te wszystkie lata na morzu poznał od maszynowni kilkadziesiąt statków. Naprzywoził antyków z całego świata. Miał pięć żon („wszystkie nietrafione”) i odchował dwójkę dzieci. Nauczył się pięciu języków w szkole i w podróży. Na przykład włoskiego – budując statek „Piłsudski” w Montefalcone we Włoszech.

Dziewiczy rejs

– Ale to na „Batorym” spędziłem najlepszy czas mojego życia. Tam pływała elita, kwiat polskiego oficerstwa – sączy opowieść pan Jan, częstując z karafki nalewką z czerwonej porzeczki własnej roboty.

– Inaczej pije się na lądzie, a inaczej na morzu, gdzie obowiązują „marynarskie granice” – dopowiada, wychylając trzeci kieliszek.

Na „Batorego” Pan Jan trafił niedługo po szkole, w 1935 roku To był ich wspólny dziewiczy rejs. Wszędzie witano ich z pompą. Został zatrudniony przez Gdynia–Ameryka Line (przedwojenny GAL przekształcił się po wojnie w Polskie Linie Oceaniczne). Zaczął jako asystent maszynowy, potem awansował na drugiego mechanika. „Batory” kursował na stałej linii pasażerskiej między Gdynią a Nowym Jorkiem. W dziesięć dni robił trzy i pół tysiąca mil. Pan Jan, oprócz tego, że miał  jedzenie i spanie za darmo, zarabiał czterysta czterdzieści złotych miesięcznie. Podczas gdy jego bracia w Marynarce Wojennej dostawali połowę tego.

– Bilet na „Batorego” był o wiele tańszy niż na inne wycieczkowce: „Queen Mary”, „Bremen” czy „Deutschland”. Kucharz w czasie rejsu gwarantował dziesięć dni wyśmienitego żarcia. To przyciągało tłumy. „Batory” zawsze miał full pasażerów – forsiastych elegantek i dżentelmenów. Z Kopenhagi, Sztokholmu, Londynu… Latem zdarzało się, że oficerowie oddawali własne kabiny dodatkowym pasażerom.

Charyzmatyczny kapitan

Jednak pan Jan nie ma wątpliwości, iż komplet był na pokładzie także ze względu na postać charyzmatycznego kapitana Eustachego Borkowskiego. Zaczynał, mając kilkanaście lat, w rosyjskiej marynarce handlowej jako chłopiec okrętowy. Nie skończywszy żadnej szkoły, doszedł aż do funkcji kapitana. Nieważne, że nie dawał sobie rady z przyrządami nawigacyjnymi: punkt dwunasta nie potrafił za pomocą sekstansu określić pozycji statku na morzu. A od czego miał pierwszego, drugiego i trzeciego oficera?

To był kapitan – dusza towarzystwa, jeszcze za życia obrósł w legendę. Koniak pił jak wodę. Potrafił opróżnić dwie, trzy butelki… i nic. Spał po dwie, trzy godziny na dobę. Wciąż na pełnych obrotach. Na pokładzie z pasażerami deliberował w kilkunastu językach. Nawet z Żydami w jidisz. A osiemdziesiąt procent pasażerów trzeciej klasy stanowili Żydzi uciekający z Polski, Rosji i Bałkanów do Ameryki.

– Po czterech latach na „Batorym” bez urlopu, kiedy staliśmy w Gdyni, postanowiłem się rozchorować i pobyć trochę z narzeczoną Małgosią – pan Jan znacząco mruga okiem. – Chciałem poczuć ziemię pod nogami. Kupiłem motor BMW. To był upalny lipiec… a we wrześniu wybuchła wojna. I „Batorego” moje oczy nie widziały przez następne sześć lat!

Ciąg dalszy nastąpi…

Fot. Archiwum rodzinne Jana Mizgalskiego

Udostępnij na facebooku