Historie rodzinne z fotografią w tle
Powojenna wielokulturowość zaklęta w gdańskie historie rodzinne – część 1

Zawsze uważałam, że w pisaniu powinna być misja. Od kilkunastu lat zajmuję się archiwizowaniem ludzkich losów z tygla narodowościowego w Trójmieście po 1945 roku, ratowaniem historii rodzinnych, ocalaniem starych fotografii z szuflad. Bohaterowie oddają mi swoje życiorysy w depozyt, a dzięki temu „nie znikną bez śladu”. Mam taki jeden egzemplarz książki „Fotografie z tłem. Gdańszczanie po 1945r.”, o który drżę, bo jest jak skarb. To egzemplarz z autografami moich bohaterów, z ich osobistymi ręcznymi wpisami (po niemiecku, kaszubsku, rosyjsku, gwarą kociewską etc.).

Rozszyfrowywanie niektórych fotografii jak relikwie z rodzinnych szuflad, było robotą na poły detektywistyczną, archeologiczną i dziennikarską. Stare, płaskie, czarno-białe zdjęcie z szuflady stawało się skrzynką, która uruchamiała pamięć bohatera. A potem odbywało się sklejanie życiorysów z odprysków, rekonstrukcja spalonej mapy Gdańska…

„Koniec i początek” jak w wierszu Wisławy Szymborskiej, koniec wojny – początek pokoju w 1945 roku w Gdańsku to węzłowy moment opowiadanych w moich reportażach historii. Bo powojenny gdańszczanin to przede wszystkim uczestnik „wędrówki ludów”, która przetoczyła się przez to miasto. Repatriant z wielkiego tygla narodowościowego. Niemiec, wilniuk, lwowiak, Kaszub, Kociewiak, warszawiak… Gdański bowke i lwowski baciar. I tu, i tam – nie u siebie. Zawsze rozdarty na pół. Pomiędzy pierwszą ojczyznę – porzuconą krainę dzieciństwa, a drugą ojczyznę krainę młodości, do której został przywieziony z transportem w bydlęcym wagonie. Przybysz ze Wschodu długo traktował Gdańsk jak nieoswojoną przestrzeń, jak „niby swoje”, obce, znienawidzone, nazistowskie miasto. Bo w każdym domu zostało coś szwabskiego, przypieczętowanego hitlerowską gapą. Nowy przybysz nie odwracał się w przeszłość Freie Stadt Danzig – miasta zmiecionego z powierzchni ziemi. Nie przeżywał „zagłady Atlantydy”. Na gruzach budował bez sentymentu całkiem inne nowe miasto Gdańsk.

Mój bohater jest też danzigerem – niemieckim gdańszczaninem, który po zakończeniu drugiej wojny światowej albo został wygnany „do siebie” za Odrę do Niemiec i wspomina „Heimat” z dystansu kilkudziesięciu lat i co najmniej tysiąca kilometrów. Albo tym, który nie potrafił porzucić swoich czterech kątów, i po to, by zostać w ukochanym mieście stał się na siłę Polakiem. Czuł się przede wszystkim „hiesige” (tutejszy), tutaj spędził der Kindheit und Jugendzeit [lata dzieciństwa i młodości]. Więc z przymusu zmienił wszystko: imię, nazwisko, narodowość, język. A nazizm, wojna i komunizm do końca życia wybiły mu z głowy nostalgiczne wspomnienia i chwalenie się anegdotami z gdańskiej młodości.  Ale nie zmieniło się to, co najważniejsze w jego sercu i głowie: po kilkudziesięciu latach od zakończenia wojny, mieszkając wciąż w tym samym domu, wcale nie przestał czuć się – tutaj w środku – niemieckim gdańszczaninem. I często do końca życia odnajdował się „na przekór” tylko w niemieckiej topografii miasta.

Zdarzało się, że moi gdańszczanie mówili o wstydzie odmieńca, którego zdemaskowano, że nie bardzo potrafili poradzić sobie z tym „garbem”, ze swoim podejrzanym pochodzeniem. Gdańsk dla nich to był „die ganze Welt” (cały świat). Niektórzy do końca życia mówili po niemiecku, w gdańskim żargonie, w ten sposób bojkotując polską rzeczywistość. Dla niektórych również kaszubskość była jak szpecące znamię, ze wstydem wypierali ją z siebie.

Mój gdańszczanin pomimo długiej lekcji języka polskiego, trwającej dziesiątki lat, nadal pamiętał Plattdeutsch, zachował niemiecki chropowaty akcent albo zaciągał śpiewnie po wschodniemu z charakterystycznym „l”. Jeszcze na wiele lat po wojnie w różnych językach rozważał tajemnice różańcowe, modlitwę odmawiał po kaszubsku, białorusku, litewsku…

Przyznawali, że pomiędzy różnymi grupami etnicznymi dochodziło do konfliktów. Różnił się pracowity Kaszuba od romantycznego i otwartego wilniuka, cwaniaczącego warszawiaka. Tak na przykład wspominała Regina Okrój ( z domu Toczko) (  z reportażu „Z dwóch rodzajów gliny”):

„ Zdarzało się, że jakiś warszawiak „bosy Antek” potrafił nazwać mojego męża Romana, Kaszubę – „niemiecką świnią”, a na porządku dziennym było przezwisko „Krzyżak”. Roman powtarzał, że Kaszubi, jak górale, zawsze trzymali się swej ziemi i Kościoła, dlatego nie przejmują się ujadaniem zewnętrznych kundelków. Ze mnie się naśmiewali, że zaciągam po wschodniemu. „Lala ź Wilna przyjechała” – przedrzeźniali akcent. Warszawiacy potrafili dokuczyć opowieściami, że my zza Buga nie potrafimy korzystać z łazienki i w wannie trzymamy świnie. Przez pewien czas czułam się gorsza, miałam wręcz kompleks, że pochodzę z Polski „B””. (cdn)

Udostępnij na facebooku